Veronika Soloshenko
Zdjęcie wykonane przez autorkę tekstu.
– Nie no, na spokojnie, takie tempo. Wątpię, że znajdziemy lepszy termin – zapewnia mnie Stefa, a ja widzę zmęczenie w jej niewyspanych oczach. – To o czym mam opowiedzieć?
Stefa i Sonia, jej 9-letnia córka, pokonały daleką drogę, zanim zamieszkały w domu Janka i Zosi. Przez 5 dni jechały z rodzinnego Dnipra do Lwowa, wystały kilometrowe kolejki na granicy, by, jak się później okazało, przez kolejne długie godziny jechać w kierunku małego miasteczka w Wielkopolsce. Tu mieszkała daleka rodzina Stefy, a do swoich jechać zawsze raźniej. Krewni nie mogli ugościć dziewczyn u siebie, ale obiecali, że pomogą ze znalezieniem mieszkania. Poprzez punkt pomocy dostali kontakt do Janka, przekazali go Stefie i na tym ich wsparcie się zakończyło. W Ukrainie Stefa zostawiła dorosłego syna z żoną oraz biznes – punkt naprawy elektroniki – który rozwijała przez wiele lat. Była zaradna i nie lubiła prosić o pomoc. Nauczyła się, że o wszystko może zadbać sama.
– Tak było w Ukrainie. Tu wyglądało to trochę inaczej. Jakoś w pierwszych naszych miesiącach w Polsce szłyśmy z córką do parku. Mała zapytała, czy mogę jej kupić Chupa Chupsa. Aż mnie zmroziło – nie miałam za co. Jeszcze do niedawna mogłam dać jej wszystko, a teraz brakuje mi na głupiego lizaka.
Stefa i Sonia mieszkały w domu Zosi i Janka przez cztery miesiące – tak, jak się umówili na początku. Oni też mieli córkę w podobnym wieku. Stefa wspomina, że się ucieszyła: – Dziewczynki się zaprzyjaźnią, może będzie raźniej – myślała.
– Na początku zresztą tak było. Póki się nie okazało, że moja Sonia ma niemodny telefon.
Jakoś się dogadywali, nie licząc może rodziców Janka, którzy nie do końca rozumieli to całe goszczenie, ale na szczęście nie mieszkali razem z nimi. Spotykali się okazjonalnie na przyjęciach rodzinnych, więc ich znajomość ograniczała się do sporadycznych uszczypliwych komentarzy. Dziewczyny najwięcej czasu spędzały z Zosią: rozmawiały, płakały, opowiadały sobie historie, poznawały się – po prostu ze sobą były. Tak się złożyło, że akurat wtedy gospodyni większość czasu spędzała w domu, zatem całą swoją uwagę mogła poświęcić gościom.
– Najbardziej im zależało, żebym miała co robić. Tak zaczęła się moja przygoda z gotowaniem na zamówienie – mały catering dla znajomych. W międzyczasie pojawiały się też inne prace dorywcze, ale cały czas szukano mi czegoś na stałe.
Dokumenty, praca, szkoła, język, odzież, mieszkanie – typowe sprawy, które uchodźcy z Ukrainy musieli załatwić w pierwszym okresie pobytu w Polsce. Jednak mierzenie się z uchodźstwem nie wyklucza sytuacji typowo ludzkich. Stefa z córką zachorowały. Przez prawie trzy tygodnie gorączkowały, były osłabione i osamotnione. Większość czasu spędzały za zamkniętymi drzwiami pokoju, który został im wydzielony w domu Zosi i Janka.
– Tego zrozumieć nie potrafię. Nikt do nas nie zaglądał, nie pytał o zdrowie, nie oferował jakiejkolwiek pomocy czy chociażby ciepłej zupy. Wtedy przestaliśmy wspólnie jadać obiady. Kiedy okazjonalnie schodziłam na dół, czułam na sobie wzrok pełen niechęci. Szybko coś przyrządzałam w kuchni i uciekałam do pokoju.
Ta sytuacja coś odmieniła. Stefa uważa, że chodziło o jej słabość. Nie potrafiła się zachowywać tak, jak przed chorobą. Nie miała sił, nie mogła sprostać oczekiwaniom. Tuż przed chorobą Zosia znalazła dla Stefy pracę, ale ta nie dała sobie rady – odmówiła, siedziała w domu. Po czasie, kiedy choroba odpuściła, powrócił motyw pracy. Stefa pilnie musiała zacząć zarabiać, ale teraz już Zosia nie pomagała w jej poszukiwaniach. Długo jednak czekać nie musiała. Udało się znaleźć zatrudnienie w ramach programu oferowanego przez Urząd Pracy, w fabryce.
– I o dziwo, jak zaczęłam pracować, wszystko wróciło do normy! Znowu pojawiły się uprzejmości, propozycje wspólnego spędzania czasu. Tak, jakby tej ciszy nigdy nie było. Nie mogłam tego pojąć.
Mijały tygodnie. Stefa poznawała koleżanki – w końcu miała z kim porozmawiać o tym, co leży jej na sercu. Już bardziej odnajdywała się w nowej rzeczywistości: znała miasto, miała swoje miejsca. Czasem po prostu chciała wyjść sobie na kawę. Tak normalnie.
– Pewnego razu wróciłyśmy później ze spaceru – zagadałam się z mamami na placu zabaw. Okazało się, że Zosia czekała na nas. Poprosiła, żebyśmy więcej nie wracały po 17.00. No to nie wracałyśmy.
Kiedy w innej rozmowie padł pomysł wyjazdu do poznańskiego zoo, Stefa z Sonią zostały poproszone, by jednak zostały w domu – po co będą jeździć? Na informację o ich planach spotkania ze znajomymi pojawiała się skrzywiona mina. Stefa szybko zrozumiała: oczekiwana była kompletna wyłączność ich dwójki dla Zosi.
– Tam panowały inne zasady, a my miałyśmy się dostosować. Nie było sensu się kłócić, byłyśmy zależne. Nie byłam właścicielką tego domu, a czułam, jakbym nie była właścicielką własnego życia. Myślałam, że trafiłyśmy do raju, ale w raju chyba nikt z zegarkiem nie odlicza, ile czasu spędzasz pod prysznicem, albo nie sprawdza, czy załadowałaś pełną pralkę. Na początku nas wszystkich wciągnął wir serdecznego koleżeństwa. Jednak fala euforii pomagania szybko minęła, a my zostałyśmy.
Stefa wpuszcza do pokoju psa, a ten wskakuje jej na kolana. Głaszcze go za uchem i lekko się uśmiecha. Opowiada swoją historię z perspektywy prawie trzyletniego dystansu. Nie ma nikomu nic za złe. Mówi, że jest i zawsze pozostanie wdzięczna za okazaną im pomoc. Jednak w rozmowie wielokrotnie powtarza, jak bardzo to było trudne zadanie. Widać, że czuje się nieswojo – gościom przecież nie wypada. Ale już jest dobrze. Wyznaje, że wciąż dużo płacze, ale jest dobrze. Przyjechała mama, córce w szkole dobrze idzie, adoptowały psa, znalazła nową pracę, ma znajomych, wynajmuje mieszkanie. Idzie kolejne lato. Życie trwa.
– Oczywiście, że myślałam o powrocie. Ale do czego? Miałam swój biznes, ale w lokal trafiła rakieta, a pracownicy zginęli, walcząc na wojnie. Dokąd mam jechać?
– Ta historia miała kilka aktów. Ciężko jednoznacznie zdefiniować to nasze wspólne mieszkanie… Byliśmy tam jak w takim ładnym więzieniu. Wiem, jak to brzmi. I znów muszę podkreślić, jak bardzo jestem wdzięczna za pomoc i za wszystko, co ta rodzina dla nas zrobiła… Powiem tak: zaczęło się od euforii, potem bywało różnie.
Siedzimy przy stole w salonie mieszkania Stefy – w miejscu, które wynajmuje już od ponad roku. Za drzwiami słychać, jak jej córka bawi się z psem, adoptowanym już w Polsce. W kuchni mama Stefy, która przyjechała później – już „na swoje” – do córki i wnuczki, przyrządza obiad. Spotkałyśmy się wczesnym popołudniem, tak, by Stefa zdążyła odespać nocną zmianę i miała chwilę, by przygotować się do kolejnej nocki.