Klaudia Kosicińska
Puzzle przedstawiające wizerunek rumaka. Zdjęcie wykonane przez bohaterkę tekstu.
Zanim wspólnie podjęli decyzję o ewakuacji z kraju, 24 lutego 2022 roku obudziły ich wystrzały. Jak w 2014 roku, postanowili pojechać do rodziców Aleksandry mieszkających na zachodzie kraju i przeczekać. Kiedy jednak zaczęły pojawiać się pogłoski, że Rosjanie mogą zrzucić bomby na rafinerię znajdującą się w pobliżu, Aleksandra i jej mąż nie zwlekali z decyzją o kolejnej przeprowadzce. Dla niego granice były już zamknięte, więc wyjechała sama z dziećmi.
Na początku zatrzymali się w hostelu w Słowacji. Tu Aleksandra miała czas zastanowić się nad wszystkim, po czym stało się jasne, że trzy dni nie wystarczą na uspokojenie sytuacji i trzeba pomyśleć, co dalej. Przez kontakty męża z pracy dostała propozycję zamieszkania z dziećmi w niedawno odziedziczonym przez kogoś mieszkaniu we Wrocławiu, które było wystawione na sprzedaż. Właścicielowi nie spieszyło się jednak ze znalezieniem nabywcy, ale jej rolą było pokazywanie go potencjalnym klientom. Postanowiła skorzystać z propozycji.
W przeprowadzce pomagali pracownicy polskich oddziałów amerykańskiej firmy, w której pracował mąż. 1 marca 2022 roku była już na Dolnym Śląsku, w kawalerce z osobną kuchnią.
Wspólnie spędzali wolne wieczory z Grzegorzem, właścicielem mieszkania, i Anną, jego partnerką. Razem układali puzzle, podarowane jej dzieciom przez gospodarzy. – Te puzzle są bardzo ważne, ponieważ na początku nie wiedzieliśmy, czym się zająć. Nie było szkoły, nie było pracy, było tylko patrzenie w te wiadomości, słuchanie, kontakt z rodziną, co tam się dzieje w Ukrainie i niewiedza, co można zrobić. I te puzzle, one tak trochę przynosiły spokój.
Puzzle w trakcie układania. Zdjęcie wykonane przez bohaterkę tekstu
Kasztanowy rumak wyłonił się w końcu z tysiąca elementów i Aleksandra postanowiła wstawić obraz w zakupioną ramę. Wisi teraz u niej w domu jako wspomnienie tego czasu.
– Podarowali nam też kolorowanki. Takie antystresowe, jakieś takie różne abstrakcje. I my wieczorami, choć telewizor był włączony i słyszeliśmy informacje z Ukrainy, to jednocześnie kolorowaliśmy i to nas uspokajało.
Wychodzili też spędzać razem czas poza domem. Grzegorz i Anna pomagali im w załatwianiu spraw w urzędzie, czasami przywozili zakupy. – Partnerka właściciela mówiła: “weź jeszcze mleko, będzie na później”. I tak naprawdę dawali mi zawsze poczucie, że jest w porządku i jestem zaopiekowana.
Grzegorz za każdym razem uprzedzał ją, kiedy ktoś miał przyjść obejrzeć mieszkanie. Miała więc czas na szybkie ogarnięcie przestrzeni, co przy niewielkim metrażu i dwójce dorastających dzieci było niemal zawsze konieczne. Jednak, jak mówi, nie wywoływało to u niej dyskomfortu. – Dla mnie było bardzo ważne, że mam swoje drzwi, które się zamykają – opowiada. Zdawała sobie sprawę, że wiele osób uchodźczych było zmuszonych zamieszkać w jednym z miejsc zbiorowego zakwaterowania, gdzie trudno było o prywatność. Nie przeszkadzało jej i to, że w kamienicy było dość chłodno, a ogrzewanie było starego typu, elektryczne. Nie chciała jednak narażać gospodarza na wysokie rachunki, wolała trochę pomarznąć.
Na początku nie chciała kupować niczego nowego do domu – czuła, że jest tu tylko na chwilę. Było to mieszkanie po starszej kobiecie, pełne wielu różnych przydatnych w domu rzeczy:
– Miałam tam ręczniki, pościel, poduszki. Babcia była chyba dobrą gospodynią, miałam po niej przybory do szycia, jakieś guziki, naczynia w kuchni. Nic nie musiałam kupować. Wszystko było… po prostu wejść i mieszkać. Pamiętam jednak, że dokupiłam sobie patelnię, bo te u babci były na jedną osobę, więc dla nas za małe. I pomyślałam, no dobra, muszę dokupić tę patelnię. Ale bardzo sprzeciwiałam się temu krokowi. Bo mi się wydawało, że jak już kupię coś swojego do tego mieszkania, to będzie jak potwierdzenie, że jednak ja tu mieszkam. A do tej pory czułam, że jestem w gościach, że to tylko na chwilę, że zaraz wyjadę. A jak kupiłam tę pierwszą patelnię, to było jakby przyznanie, że na pewien czas to jest mój dom i mieszkam tu. I to było takie emocjonalne. Takie proste, ale takie emocjonalne.
Zostali tam półtora roku. Dopiero w połowie 2023 Aleksandra zaczęła zastanawiać się, czy całej trójce nie potrzeba jednak więcej przestrzeni. Miała już pracę, uznała, że może pozwolić sobie na wynajem. W Ukrainie pracowała jako dziennikarka i PR manager, ale nie znała polskiego jeszcze dostatecznie dobrze, aby, jak mówi, pracować ze słowem. Z pomocą znów przyszli koledzy męża, zatrudniając ją w agencji PR we Wrocławiu. Czuła jednak, że to już nie była praca dla niej. Chciała się angażować w pomoc, wspierać innych uchodźców. Zrezygnowała więc z korporacji i nawiązała współpracę z międzynarodową organizacją humanitarną, w której pracowała przez kolejne trzy lata. Jednak decyzja Stanów Zjednoczonych o ograniczeniu amerykańskiej pomocy humanitarnej również ją pozbawiła zatrudnienia.
Martwi się o pracę, ale dobrze jej we Wrocławiu i w mieszkaniu, które wynajmuje. Chciałaby zostać w Polsce przynajmniej dopóki chłopcy nie skończą tu szkoły. Obaj uczą się bardzo dobrze, uczestniczą w szkolnych olimpiadach, więc wiąże z nimi duże nadzieje.
Gdy ktoś pyta ją, skąd jest, Aleksandra nie wie, co powinna odpowiedzieć.
Urodziła się niedaleko Lwowa, w Drohobyczu. Wyszła za mąż w Doniecku, gdzie mieszkała z rodziną do 2014 roku, dopóki nie zaczęła się, jak mówi, “wojna, ta pierwsza część, która nie była pełnoskalowa”. Następnie, razem z mężem Serhijem i dziećmi – Andrijem i Mykolą, mieszkali w Kijowie, w wynajmowanym mieszkaniu, bo swoje własne, to na wschodzie Ukrainy, musieli zostawić.