Zbigniew Szmyt
Wszystkie grafiki w tym artykule zostały wygenerowane przez AI przy użyciu ChatGPT

Teraz już chyba nie rozpacza. Czeka cierpliwie, aż nadarzy się możliwość powrotu do domu. Do tego, co z niego zostało. Gdzieś tam, „na terenie działań wojennych”... Kto wie – myślę sobie – może już na terytorium okupowanym przez państwo-agresora. – Żeby już zdechło to chujło – terapeutycznie szepczę pod nosem, odganiając czarne myśli, przeklinając Putina. Trzeba kontynuować wywiad.

– Jest w urnie. Do teraz nie został pochowany. Czeka na to, aż oni kiedyś tam wrócą. No i pewnie, gdyby mieli możliwość… Nie wiem, powiem szczerze, od jakichś sześciu miesięcy nie miałam z nimi kontaktu, bo ten wnuk wyprowadził się wcześniej. Zostawił dziadków w hotelu. Jego dziewczyna zaszła w ciążę, chcieli się usamodzielnić. Mieli tylko jakieś pięćdziesiąt metrów – salonik i tyle. Nie byli w stanie ich wziąć do siebie. Ale z tego, co wiem, to kwestia przewiezienia. Wiedzieli, że to było jego marzenie.
– I gdzie go trzymają? W sensie – tę urnę? – dociekam, choć nie jestem pewien, czy pośmiertne miejsce zamieszkania mieści się w ramach tematyki badań.
– No, tu w Wolsztynie, w salonie u wnuka. Stoi na takiej specjalnej półeczce już ponad rok. I czeka. Musi być wysoko, żeby dziecko jej nie strąciło, bo pewnie już chodzi.
Umarł niespodziewanie, po cichu. Rano zjadł jeszcze śniadanie i, jak zwykle, wziął się za pielenie, podlewanie. Krzątał się wokół czterech krzaczków pomidorów. Dorota wydzieliła im niewielki skrawek ziemi przed hotelem, żeby mieli się czym zająć. Zrobili z tego namiastkę przydomowego gospodarstwa, o które dbali przez całe długie życie gdzieś tam, „na terenie działań wojennych”.
– Oby sczezło, żeby je wzdęło, chujło jibucze – mamroczę jak stara szeptucha, jakbym wierzył, że tym szeptaniem odgonię wojnę od tego dziadka, jego żony i dawno już zwiędłych czterech krzaków pomidorów. Szepczę, a Dorota opowiada dalej.
– Wzięli sobie ciacha, poszli do góry. Usiadł na fotelu i zmarł. Zawał. No i co teraz? Nie było możliwości szybko załatwić lekarza, a wiadomo, jaka jest procedura.
A tu za chwilę na parterze wesele, a na piętrze trup. – Pewnie chciałaś go wywieźć, zanim weselnicy zwalą ci się na głowę. Dyskretnie, żeby nikt nie widział – domyślam się.
– Wnuk był gdzieś tam. Ta jego żona, ta pani... No, z nią w ogóle utrudniony kontakt był. Co teraz? No sorry, chłop siedzi i nie żyje. To nie jest kwestia, że można osobiście tam posiedzieć dwa dni. No jakoś tak, w ogóle zetknięcie ze śmiercią w takim momencie. No nie jest to fajne wspomnienie. Ja dzwoniłam, na własną rękę, czy pogotowie wezwać, żeby oni stwierdzili? Ale pogotowie przyjeżdża, stwierdza zgon i musi być lekarz do tego. A w tej chwili są tylko ratownicy medyczni, którzy nie wypiszą tej papierologii – nie mają uprawnień.
Kiwam afirmacyjne głową jak koń u żłoba, a Dorota się rozkręca.
– To było tak absurdalne, że aż z niedowierzaniem. W końcu mówię: no do kogo ja mam dzwonić? Urząd Wojewódzki? Kto ma to stwierdzić? Ja nie mogę mieć trupa w fotelu na korytarzu – bo on umarł sobie nawet nie w pokoju, ale właśnie tam, na korytarzu. A wokół rozpacz – w sąsiednich pokojach przerażeni ludzie, bo wszyscy go znali. Powiem szczerze – jakkolwiek niehumanitarnie i brzydko to zabrzmi, łatwiej byłoby go wynieść przed budynek i zgłosić pogotowiu, że leży na ulicy. Ale jak go wynieść tak, żeby nie zniszczyć imprezy? Na dole w sali bankietowej wesele, a my im przez salę trupa poniesiemy? Trzeba było to zrobić dyskretnie. To było tak absurdalne, że ja już naprawdę nie wiedziałam, co robić. W końcu nasz starosta załatwił lekarza, który stwierdził zgon, wypisał wszystko, a potem już na poczet rodziny poszukaliśmy zakładu pogrzebowego. No i zakład pogrzebowy, powiem szczerze, petarda. Pół godziny, godzinka, szybciutko, wynieśli go tylnym wyjściem i po cichutku wywieźli. Na weselu nawet nikt się nie zorientował. Zawodowcy.

– Zostaną po nas pomidory – powtarzam bezmyślnie pod nosem. – Wiosną trzeba przekopać działkę, zaflancować…
Ze starszym panem z Ukrainy nie udało mi się porozmawiać. Wyprowadził się do wnuka, zanim rozpocząłem badania. Nawet nie znam jego imienia. W hoteliku w Karpicku koło Wolsztyna mówili na niego „dziadek”, a czasem, z odrobiną czułości, „dziadziuś”. Jego żonę nazywano po prostu „babcią”. Dziadek wciąż czekał na okazję, by wrócić do Ukrainy. Dokładnie nie wiadomo dokąd. Nikt nie zapamiętał nazwy niewielkiej miejscowości, z której przyjechał. Prawdopodobnie pochodził ze wschodu.