Natalia Bloch
Obraz autorstwa poznańskiej malarki Oli Winnickiej pt. "Two girls playing home and one is crying" powstały po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie
W leżącym przy granicy z Rosją Ługańsku internet był za słaby, żeby włączyć w telefonie kamerkę i pokazać córce spadające na miasto bomby. Tata Ani ustawił więc tylko głośnomówiący, żeby Ania mogła usłyszeć świst rakiet i odgłosy wybuchów. Tak, siedząc w swoim wynajmowanym mieszkaniu na zielonym, spokojnym osiedlu w Poznaniu, 24 lutego 2022 roku o świecie, Ania dowiedziała się, że wybuchła wojna, zanim jeszcze doniosły o tym światowe media. Nie mogła uwierzyć: „Jak to? Przecież już mieliśmy wojnę, teraz znowu?”.
Po „pierwszej” wojnie w 2014 roku, Ania wraz z mężem i maleńkim synkiem wyjechała z okupowanego przez prorosyjskich separatystów Ługańska w głąb Ukrainy, do Myrhorodu. W ten sposób stali się uchodźcami wewnętrznymi, którzy często umykają statystykom i oczom badaczy. W Myrhorodzie zamieszkali z teściową i młodszą siostrą męża. Cztery lata później, podążając śladami mamy Ani, która wyszła za poznaniaka, postanowili szukać lepszego życia – jak tysiące im podobnych uciekinierów ze wschodniej Ukrainy – w Polsce. W statystykach polskich byli jednak po prostu migrantami zarobkowymi. Ich kariera zawodowa to typowy przykład pracy poniżej kwalifikacji wykonywanej przez migrantów: mąż Ani z dyplomem inżynierskim z energetyki został spawaczem, Ania – magister technologii żywienia – pracowała w hotelowej kuchni. Ale byli zadowoleni – Poznań był bezpieczny, a synek chodził do szkoły sportowej, gdzie świetnie sobie radził w klasie siatkarskiej.
„Gdy kilka dni po wybuchu wojny lotnisko w Myrhorodzie zostało zbombardowane, skończyły się dyskusje, czy zostać, czy uciekać. Mama męża z 14-letnią córką zapakowali kota w plecak i ruszyli pociągami ewakuacyjnymi w kierunku Polski. Nie wiem, jak wywieźli tego kota, bo żadnych dokumentów nie miał. ‘Nie miałczał?’ – pytałam. ‘W szoku był, to nie miałczał’ – odpowiedziała teściowa”.
W ten sposób w 38-metrowym mieszkaniu na poznańskim osiedlu zamieszkało 5 osób i kot („i karaluchy” – dodaje Ania). Rodzina Ani była jedną z setek tysięcy rodzin ukraińskich, które przyjęły do siebie uchodźców z pełnoskalowej wojny w Ukrainie – nie tylko krewnych, przyjaciół czy znajomych, ale też obcych ludzi. To goszczenie często umyka naszej uwadze, bo jawi się jako „naturalne” i „prostsze” – bez bariery językowej i kulturowej. Czy faktycznie tak było?
Goszczenie osób uchodźczych przez osoby migranckie wiązało się z olbrzymim obciążeniem finansowym. Rodziny polskie przyjmujące do siebie uchodźców mogły oszacować, czy je na to stać; rodziny ukraińskie miały moralny obowiązek goszczenia, niezależnie od tego, w jak prekariackiej sytuacji się znajdowały. Do ich codziennej walki o przetrwanie doszła troska o przetrwanie uchodźców. Ania wymienia koszty materialne goszczenia: 1/ wynajem większego mieszkania (nie dało się żyć na 7,5 m2 na osobę); 2/ większe zużycie mediów (wody, prądu, ogrzewania); 3/ zakup samochodu (używanego, za 5 tys. – wcześniej nie był potrzebny, ale teraz trzeba było wozić teściową do lekarzy, a kota do weterynarza); 4/ dentysta, ginekolog (osoby z Ukrainy objęte ochroną tymczasową miały zapewniony dostęp do bezpłatnej opieki zdrowotnej, ale na specjalistów czeka się długo, więc w sprawach nagłych korzysta się z prywatnych lekarzy; poza tym, „Koszty dentysty – szok. Dlaczego w Polsce wszyscy chodzą prywatnie do dentysty?” – zastanawia się Ania); 5/ weterynarz (gdy uchodźcą jest też kot).
Rodzina Ani skorzystała z rządowego programu refundacji kosztów goszczenia osób uchodźczych w prywatnych domach w wysokości 40 złotych za osobę dziennie. Ono jednak było wypłacane maksymalnie przez okres 4 miesięcy.
Teściowa-emerytka i 14-letnia dziewczynka nie były w stanie dokładać się do domowego budżetu. Mąż Ani brał nadgodziny w pracy, przez co prawie nie było go w domu. Codzienna opieka nad starszą panią, nastolatką i kotem spadła więc na Anię. Ania też zaczęła brać „podrobótki” – zlecenia od wydawnictwa na ilustracje do książek dla dzieci, które robiła po nocach. Ale „ile można jechać na kawie i energetykach?”.
Do obciążenia finansowego dochodziło emocjonalne. Ukraińskie rodziny goszczące nie tylko martwiły się na co dzień o goszczonych uchodźców, ale też o bliskich, którzy zostali w Ukrainie. Wojna była już nie tylko w ich kraju pochodzenia, ale też – przez obecność uchodźców – w kraju przyjmującym.
Po roku teściowa Ani zdecydowała się na powrót do Ukrainy – tęskniła do sąsiadów, przyjaciół, domu. Córkę zostawiła jednak w Polsce: „Tu będzie miała lepsze, bezpieczne życie”. Ania z mężem objęli ją opieką prawną. Bo o ile goszczenie uchodźców przez rodziny polskie z czasem się kończyło, goszczenie przez rodziny ukraińskie czasem nie kończyło się nigdy.